Żuławy Elbląskie 2010
Aleksandra Paprot
Pierwsze, etnologiczne badania terenowe, w których uczestniczyłam, odbyłam jeszcze jako studentka kulturoznawstwa z Gdańska. Do grupy z Poznania dołączyłam zupełnie przez przypadek. W 2010 r. pisałam pracę licencjacką o Żuławach i szukałam różnych informacji na ten temat. Trafiłam do p. Wiktorii Blacharskiej z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Wspomniała mi ona wówczas o pewnej pani doktor z Poznania, która od jakiegoś czasu prowadzi badania w tym regionie, a w najbliższe wakacje znów poprowadzi taki wyjazd i może warto zapytać o możliwość uczestnictwa. Dostałam jej adres mejlowy, napisałam i w lipcu pakowałam już plecak i rower, a do teczki włożyłam plik wydrukowanych kwestionariuszy wywiadów, ankiet oraz dyktafon, laptopa, aparat, notatnik i długopis. Miały one stanowić niezbędnik badacza podczas wyjazdu na badania o dziedzictwie kulturowym na Żuławach Elbląskich. Wcześniej nie miałam do czynienia z etnologami, nie miałam doświadczenia „bycia w terenie”, o którym tak wszyscy opowiadali na miejscu podczas wieczornych spotkań. Do Starego Pola, miejscowości, gdzie nocowaliśmy miałam 15 km ze swojego rodzinnego domu, dlatego też czułam się nieco pewniej – znałam ten „teren” od dziecka, miałam tam znajomych. Jednak po przyjeździe okazało się, że znalazłam się tak naprawdę w nowej sytuacji. Miałam spojrzeć zupełnie inaczej na to, co mnie otacza.
Pierwszego wieczoru dr Anna Weronika Brzezińska zorganizowała spotkanie badaczy. Zostaliśmy podzieleni na grupy, w których znajdował się zawsze etnolog, pedagog i architekci. Każdy miał swoje zadania, osobne kwestionariusze i rewir w postaci przypisanych miejscowości. Dostaliśmy mapy i szereg instrukcji. Następnego dnia rano mieliśmy wyruszyć w teren, zapoznać się z nim i szukać pierwszych informatorów.
Pamiętam, że były wówczas straszne upały – ponad 35ºC. Byłam w grupie m.in. z Bartkiem Stańdą z poznańskiej etnologii i z Magdą Bach z białostockiej pedagogiki. Gdy wsiedliśmy na rowery była 9 rano, a powietrze już falowało od żaru nad roztapiającym się asfaltem – istna żuławska fatamorgana. Mieliśmy ambitny plan by objechać niemal wszystkie zaznaczone na naszej mapie miejscowości – czyli blisko 50 km. Z perspektywy roweru Żuławy Elbląskie wyglądały cudownie. Lekko falujące od podmuchów wiatru zboża na płaskich niczym blaty stołów polach. Dookoła gdzieniegdzie można było zauważyć domy podcieniowe – z wystawką wspartą na kolumnach i ścianami wypełnionymi szachulcem. Budynki biało-czarne i z czerwonej cegły. Malowniczy krajobraz pośród pól okalanych przez wierzby i łąk z łaciatymi krowami. Jednak naszym celem było szukanie informatorów, a nie podziwianie widoków i „machanie nóżką”. Pamiętam, że obawiałam się szukania rozmówców. Nie chciałam tego robić jako pierwsza z grupy. Tak po prostu mam podjeść do kogoś na ulicy i zacząć rozmawiać o jego historii na Żuławach? Albo zapukać do domu i wejść? Przecież nikt mnie nie wpuści, uzna za domokrążcę lub naciągaczkę. A jednak nie. Pierwsza informatorka znalazła się w… sklepie. Kupowaliśmy ciastka oraz wodę na drogę i przy okazji zagadaliśmy panią w kolejce. Od słowa do słowa i po chwili wiedzieliśmy kto, skąd i dlaczego znalazł się we wsi po wojnie. Zaczęłam sporządzać w notatniku listę potencjalnych rozmówców, którzy, jak później się okazało, bardzo chętnie zapraszali nas do domów. Jedna z pań z miejscowości Jasna na nasze spotkanie upiekła pyszne drożdżowe rogaliki, zaprosiła sąsiadkę i wyciągnęła stare rodzinne zdjęcia, które wywołały mnóstwo wspomnień i emocji. Opowieść sama nam się układała w zwięzłą historię, nie musieliśmy właściwie zadawać pytań z kwestionariusza.
Pamiętam, że pewnego dnia było naprawdę upalnie, a przed nami była jeszcze długa droga do przejechania na rowerach. Zaplanowaliśmy sobie postój w miejscowości Zwierzno. Byliśmy już przeraźliwie głodni, jednak pocieszał nas fakt, że we wsi jest sklep, w którym na pewno kupimy pyszne drożdżówki. Niestety, na miejscu okazało się, że w sklepie (nie wiedzieć czemu w połowie lipca) jest remanent i nic nie kupimy. Poczuliśmy wszyscy duże zrezygnowanie, ponieważ trudno prowadzić wywiady z pustymi brzuchami. Wówczas zdecydowaliśmy, że nie ma innego wyjścia jak podejść do pani, która wykonywała prace w przydomowym ogródku i poprosić o kawałek chleba. Pani była nieco zdziwiona naszą prośbą, ale za chwilę przyniosła nam kilka bułek, serek i kiszone ogórki (były pyszne). Usiedliśmy na schodach wielorodzinnego domu w Zwierznie i ze smakiem zjadaliśmy żuławskie specjały. Wzbudzaliśmy zainteresowanie miejscowych, więc przy okazji udało nam się zrobić kilka kwestionariuszy ankietowych na temat stosunku mieszkańców Żuław do regionu.
Inną miejscowością, która zapadła mi w pamięć, była Żuławka Sztumska. Oczywiście dotarliśmy tam w kolejny upalny dzień. Była niedziela, we wsi nic się nie działo. Wydawało nam się, że wszyscy mieszkańcy schronili się w domach przed lejącym się z nieba żarem. Też chętnie byśmy to zrobili, lecz wypadało tego dnia poszerzyć listę informatorów. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przy domu, w którego ogrodzie był akurat czynny zraszacz trawy. Tak – chcieliśmy w tym momencie tam się znaleźć, a wypadało zapytać gospodarzy o pozwolenie. Takowe otrzymaliśmy, jak również zestaw wskazówek odnośnie odnalezienia najstarszych mieszkańców we wsi. W Żuławce Sztumskiej, która leży na pograniczu Żuław i Powiśla, znajdują się już pagórki. Przyzwyczajeni dotychczas do płaskiego terenu, nieco zapomnieliśmy o tym, że zjeżdżając z górki warto używać hamulców. Doszło do zderzenia. Magda wjechała na mój rower i na dodatek rozerwała koszulkę w dość niefortunnym miejscu, a zaraz miałyśmy mieć wywiad z panią Janiną. Nie wypadało pójść do informatorki z taką „dziurą w brzuchu”. Starsza kobieta jednak od razu zaoferowała swą pomoc, a nim zaczęłyśmy rozmowę, koszulka była już zacerowana i piłyśmy pyszny kompot z czerwonych porzeczek, a jej syn pokazał nam całe gospodarstwo (w tym kury, kaczki, świnie i króliki). W ten sposób zyskałyśmy sympatię pani Janiny, która szczegółowo opowiedziała o przesiedleniu z Kielecczyzny na Żuławy, o Niemcach we wsi i niszczeniu ewangelickiego cmentarza po wojnie. Jeszcze kilka dni później przejeżdżając przez Żuławkę Sztumską nie omieszkałyśmy ponownie odwiedzić naszej rozmówczyni i napić się z nią w ogrodzie kompotu z czerwonych porzeczek.
Do dziś z dużym sentymentem wspominam moje pierwsze badania terenowe. Po nich zdecydowałam, że rozpocznę studia magisterskie z etnologii w Poznaniu.